Michał Oleszczyk
Michał Oleszczyk
13/01/2011

I Love You, Philip Morris (2009; Ficarra, Requa)


Ocena: **1/2

Nadgoniłem na DVD zeszłoroczną zaległość, czyli I Love You, Philip Morris (2009) Glenna Ficarry i Johna Requa’y. Co prawda polski dystrybutor dołożył wielu starań, by zakamuflować homoseksualizm głównych bohaterów (streszczenie na okładce jest małym arcydziełem ekwilibrystyki), ale i tak film był w polskich kinach na kilka miesięcy przed premierą amerykańską, co jest swoistym ewenementem.

Film jest komedią o nałogowym kłamcy Stevenie (Jim Carrey), który zakochuje się bez pamięci w ryżym wrażliwcu, tytułowym Philipie Morrisie (Ewan McGregor). Fakt, że para poznaje się w więzieniu, pozbawionym mocą filmowego cudu jakiejkolwiek seksualnej przemocy między więźniami, od razu uwalnia całość od wymogów realizmu. (Mimo zakorzenienia filmu w prawdziwych wydarzeniach.) Skąpany w cukierkowych kolorach Philip Morris… wygląda dokładnie tak, jakby za kamerą stał sam Steven: jego matactwa i wykoślawienia są malowane grubymi, zamaszystymi pociągnięciami. Więzienie jest schludne i przytulne, bo to właśnie tam Steven utonął w oczach Philipa – a że nie ma dlań nic piękniejszego, budowane wokół kadry muszą im dorównać.

Obsadzenie Carreya w roli głównej było natchnioną decyzją, która wszakże ma swoją cenę. Z jednej strony Carrey bezwstydnie „pedałuje” – cieszy się gejowskimi manieryzmami i stereotypami, ogrywając je do nieprzytomności (myślę, że osoba uprzedzona wobec homoseksualistów wytrzyma na filmie góra dziesięć minut). Jest w jego aktorskiej szarży zaraźliwa radość wybitnego parodysty, która wszakże ujmuje trochę wiarygodności jego uczuciu do Philipa. Mankament ten staje się tym dotkliwszy, jeśli zestawić go z prościutką, ale niesłychanie ujmującą kreacją McGregora – jego oczy rozświetlają się, ilekroć w pobliżu jest Steven, ale nie staje się to pretekstem do żadnych wygłupów. Carrey „gra geja” – znać w nim oczekiwanie na aplauz za „odwagę”. McGregor gra postać: delikatnego, niewinnego i zakochanego po uszy mężczyznę, który pechowo wybrał sobie na męża krętacza.

Film jest grubo ciosaną farsą, w której nawet umieranie na AIDS staje się pod koniec gagiem. Chwilami ogląda się Philipa… trochę jak Arizonę Juniora (1987) braci Coen: bezczelne gawędziarstwo i celowa przesada są głównym motorem filmu. Jeśli czegoś zabrakło, to wyraźniejszego wyeksponowania głównego (acz podskórnego) tematu: całkowitej nieumiejętności Stevena do mówienia prawdy i budowania więzi z ludźmi i rzeczami. Rozczarowanie Stevenem, jakie Philip raz po raz okazuje, zbyt łatwo zostaje przez twórców zamiecione pod dywan. Gdyby nie ten retusz, byłby to znakomity film o najbardziej zwariowanej wierności w dziejach: oddaniu, jakie szubrawiec żywi do anioła i vice versa.

Dodaj komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.