Michał Oleszczyk
Michał Oleszczyk
14/12/2010

Zaplątani (2010; Greno, Howard)


Ocena: **1/2

Zaplątani to pięćdziesiąty pełnometrażowy film animowany wytwórni Walta Disneya – i zarazem pierwszy, który mógłby spokojnie dzielić tytuł z wczesnym Fassbinderem (bądź późną Julią Roberts). Oryginalne Tangled jest nawet duszniejsze od polskiego odpowiednika. Takie widać mamy czasy, że główna manufaktura pochłanianych masowo baśni boi się źródłowej „Roszpunki”, w której czuć za dużo naftaliny, by dało się z niej zrobić z wypasioną tapetę na iPada.

Jubileusz jest tak okrągły, że chciało by się dostrzec w Zaplątanych summę dotychczasowych osiągnięć wytwórni – coś jednak w tym przeszkadza. Film (mimo że zdumiewający w 3-D) ma monotonną paletę barwną, rozpiętą między złotem a różem, z minimalną ilością grantów i zieleni (wygląda jak fuzja światów Barbie i Mojego Małego Kucyka). Co ważniejsze nawet, ton całości jest zabójczo niespójny. Wiadomo, że nieszczęsny Shrek (2000) przeorał pole ekranowych baśni na tyle skutecznie, że nie mogą się one obejść bez stukilowej autoironii – ale to, co dzieje się z tą ironią w Zaplątanych, świadczy o niezdecydowaniu twórców.

Kiedy Roszpunka ucieka ze swej wieży, zamiast doświadczyć uwznioślenia, zaczyna chlipać jak mieszkanka Beverly Hills 90210 na kozetce u szkolnego psychologa. Czy mama się obrazi; czy mama się zeźli…? Momenty radości są przeplatane terapeutyczną gadaniną – w całej scenie nie ma nawet grama tej niemądrej, cudownej radości, jaką pamiętamy choćby z sekwencji dywanowej przejażdżki w Aladynie (1992), z oscarowym „The Whole New World” w tle. Twórcy Zaplątanych boją się przygody, bo mogłaby ona zostać odebrana jako wyraz staroświecczyzny. Dlatego przygoda co chwilę jest w ich filmie podważana autoironicznym komentarzem (już w pierwszych słowach, jakie padają zza kadru, wprowadzając widza w akcję, co drugie zdanie jest na poziomie meta – „Wiem, że to głupie, no nie, ale opowiadam dalej”). Od pierwszej sceny odmawia się nam prawa do bycia oczarowanym.

Nie ma takiej aparatury, która pomogłaby nam zmierzyć, jak głęboki wpływ wywarły animacje Disneya na zbiorową wyobraźnię całego globu. Można się co najwyżej spierać, kto wygrywa w tej konkurencji: Disney czy Spielberg? Ale nawet tutaj wcześniej czy później pojawi się argument nie do zbicia: Disney żyje życiem pośmiertnym i wciąż składa swój zamaszysty podpis pod rozdętą wersją bawarskiego zamku Ludwika II – nie wiemy, czy podobne zwycięstwo nad czasem stanie się udziałem Spielberga.

Disney uformował – na dobre i na złe – nasze wyobrażenia o wyobraźni jako takiej. Wytyczył jej granice, wydeptał główne jej ścieżki, które od jego dni uczęszczane są na masową skalę. Disney podpowiada nam od naszych najmłodszych lat, jak wygląda błogostan i jak wygląda piekło na ziemi. Od cukrowej waty wizualnej (obłoczki, gwiezdny pył Dzwoneczka), poprzez wielkookie rozgadane jelonki z długimi rzęsami, do zbiorowych traum wdzierających się w psychikę całych pokoleń niczym rozżarzone żelazo. Śmierć matki Bambiego, śmierć ojca Simby, obłęd matki Dumbo – Disney zawsze wie, w które dziecięce żebro uderzyć, żeby zabolało najmocniej, a siniak nie zagoił się nigdy. (Na seansie Zaplątanych dziewczynka siedząca za mną płakała z przejęciem, gdy Roszpunka trzymała krwawiącego Julka w ramionach.)

Księżniczka i żaba (2009) była wspaniałym powrotem studia do formy – zaraźliwa energia musicalowa połączona była z wodewilową strukturą kolejnych gagów, a przy tym wszystkim postać główna była równie zdeterminowana, jak Bella w Pięknej i bestii (1991) czy czworonożna mama ze 101 dalmatyńczyków (1961). Roszpunka jest – no właśnie – zaplątana, nie tyle w swe złote loki, co w niezdecydowanie twórców, pragnących być ziomalami i bajarzami w jednym.

Dodaj komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.