Agnieszka-Czerwinska-ikona-Agnieszka Rzymek 4
Fot. Agnieszka Rzymek
Anna Chodacka
02/03/2018

Agnieszka Czerwińska: Idę do celu!

Chociaż 130 kilogramowej „Grubej Berty” już dawno nie ma, a Agnieszka jest piękną i szczupłą kobietą, jak sama mówi – „demony przeszłości” zawsze będą jej towarzyszyć. Ślady po chorobliwej otyłości zostały, ale każdego dnia walczy o swoje „lepsze ja”. Zamieniła przykry nałóg przejadania się w nałóg treningów, motywując przy tym do zmian wiele osób! Z Agnieszką Czerwińską rozmawiamy o przeszłości, lękach, krytyce, sylwetce „fit”, marzeniach i wyzwaniach

Agnieszko, cały czas uparcie pracujesz nad swoją sylwetką. Jakie są twoje najbliższe cele?

Agnieszka Czerwińska: Mam głowę pełną marzeń, chociaż dziś już wiem, że z pewnymi kwestiami muszę się pogodzić. Marzy mi się sylwetka „fit”. Dzięki treningom wyracowałam już mięśnie na każdej partii ciała, ale nadal pozostaje kwestia wiotkości skóry. Moim wielkim marzeniem jest, aby to, co zbyt wiotkie –ujędrnić, wypełnić mięśniami. Rozstępów, których mam niestety dużo, również nie da się zlikwidować. To pamiątka po mojej otyłości.

Co składa się na sylwetkę „fit”, do której dążysz? Jak wiele pracy przed tobą?

Moim subiektywnym zdaniem, to sylwetka z wyraźnie zarysowanymi mięśniami. Nie mam na myśli sylwetki kulturystycznej, bo taka absolutnie nie podoba mi się (zarówno u mężczyzn, jak i u kobiet). Ponad wszystko – to przede wszystkim zdrowo wyglądający człowiek.  A droga do bycia „fit”? To nie tylko praca na siłowni, ale również praca u podstaw – czyli w kuchni, zmiana nawyków żywieniowych, świadome wybieranie produktów zdrowych i nieprzetworzonych, czynne spędzanie czasu na świeżym powietrzu i kluczowe słowo – RÓWNOWAGA. Do tego jakbym chciała wyglądać, droga jeszcze daleka. Nie da się naprawić w półtora roku tego, co zaburzyła chorobliwa otyłość, na którą cierpiałam przez większość życia .Niemniej jednak bywają chwile, że odmierzając czas miarą ilości wylanego podczas treningu potu, stwierdzam iż jeszcze hektolitry muszę go przelać, aby dojść do zamierzonego celu.

Kiedyś 130 kilogramowa „Gruba Berta”, a dziś piękna, szczupła i wysportowana. Z jakimi opiniami na swój temat się spotykasz?

Ze skrajnymi. Większość ludzi nie wierzy, że schudłam bez skalpela. Po drugie… hmm – co się podziało z nadmiarem mojej skóry? Spekulacje na temat ilości operacji plastycznych jest wiele. Z ręką na sercu, oprócz zabiegu usunięcia wyrostka, nigdy nie miałam żadnej operacji. Tfu, tfu odpukać, oby tak zostało! Kiedy ciało się zmienia, czyli widać u kobiety mięśnie, nagle okazuje się, że to przecież „takie mało kobiece”. Gdzieś w świadomości wielu ludzi pokutuje przekonanie, że sztanga i ciężary zarezerwowane są tylko i wyłącznie dla mężczyzn. Lubię zawstydzać facetów, szczególnie na siłowni. Dochodzę do takiego tonażu, że aż sama sobie się dziwię, jak to jest możliwe, że to wszystko dam radę unieść, w dodatku poprawnie technicznie. Najbardziej cieszą mnie te, które dają poczucie, iż motywuję innych do zmiany. Wtedy włącza się we mnie „żyłka społecznika” i zmieniam się nie tylko dla siebie, ale również dla innych kobiet, które potrzebują kopa motywacyjnego.

Jak sobie radzisz ze słowami krytyki?

Im jest mnie więcej w Internecie, tym słów krytyki jest proporcjonalnie więcej. Tak to chyba działa u każdego, kto stara się coś publicznie robić. Musiałabym chyba „siedzieć cicho”, aby takie głosy w ogóle się nie pojawiały. Skoro jednak zaistniałam, to niestety trzeba wziąć na barki to, co podpowiada hejterom ułańska fantazja. Tego jest cała masa! Począwszy od sfrustrowanych kobiet, którym przez swoją „słabą silną wolę” nie udaje się schudnąć, skończywszy na mężczyznach, którzy uznają, że jak jeszcze więcej będę miała mięśni, to męża już sobie na pewno nie znajdę. (śmiech) Nie da się wszystkim dogodzić.  Dziś mam 36 lat, większy dystans i wyznaję filozofię „tumiwisizmu. Nikt nie chodzi w moich butach, aby móc wpływać na moje decyzje. To, co robię, robię wyłącznie dla siebie.

Trenujesz kilka razy w tygodniu i jak sama mówisz – to już uzależnienie. Skąd czerpiesz tyle energii i motywacji do działania?

Mówi się, że wychodząc z jednego nałogu – wchodzi się w drugi. Coś w tym jest. Ja myślę, że to obawa przed tym, aby nie wrócić do poprzedniej wagi tak mnie napędza. Obecnie trenuję pięć razy w tygodniu. To nie mało. Owszem, bywają chwile zwątpienia i słabości. Czasami na treningu nie odzywam się słowem do swojego instruktora. No, może powiem jedynie tyle, że jestem gruba. Jak każda kobieta mam swoje lepsze i gorsze dni. Mam pełne prawo do tego, aby te drugie również występowały w moim życiu. Wtedy najczęściej wydaje mi się, że wszystko co zrobiłam to jedno, wielkie nic! Patrzę na swój brzuch, który posiada kaloryfer schowany pod wiotką skórą i jestem na siebie wściekła, że tyle pracy wkładam, a efekty mnie nie zadowalają. Po każdej burzy jednak wychodzi słońce, więc i ja na drugi dzień wstaję z inną energią, pozytywnym podejściem do siebie i kontynuuję swoją pracę nad sobą.

Czy czasami powracają do ciebie „demony przeszłości”?
Czasami? Hmm… one często powracają! Mentalnym grubasem będę do grobowej deski. To jak z niepijącym alkoholikiem. Moja głowa nie zawsze jeszcze funkcjonuje w trybie „fit”.  Dlatego np. nie ważę się. Widzę po obwodach, bo gęstości mięśni, czy też ilości tłuszczyku, kiedy mam podkręcić śrubę, a kiedy troszeczkę zastopować.

„Demon” podpowiada ci, że jesteś gruba, brzydka i nieatrakcyjna. No cóż, z tym nie wygram. Jak zaczynam mieć takie „jazdy” w głowie, to muszę przeczekać. Absolutnie nie idę wtedy na zakupy i nie poprawiam sobie humoru. Lustra w przymierzalniach są tak oświetlone, że widzę cellulit tam, gdzie jeszcze go rano nie miałam. Koszmar jakiś! Nie wspominam nawet o rozmiarach. Normalnie mieszczę się w spodnie rozmiar 36, a w wielu „sieciówkach”, mój tyłek ma problem wcisnąć się w 40-stkę. Po takim maratonie zakupowym, czuję się jeszcze gorzej! Dlatego najlepsze rozwiązanie, to zająć sobie czymś głowę i poczekać.

Fot. Agnieszka Rzymek

Największe wyzwanie?

Przekraczenie granic mojej strefy komfortu. Przykład: od dziecka panicznie bałam się skakać przez kozła. Opisałam zresztą tę historię w swojej książce. Ostatnio mój instruktor powiedział, że przygotuje mi coś na kształt kozła i będę musiała wykonać skok. Co mówi moja głowa? Nie uda ci się, nie przeskoczysz! Co mówię ja? A właśnie, że przeskoczę! Podobnie jest np. z pływaniem. Wspominałam już o swoim wieku. To wstyd, aby dorosła kobieta nie potrafiła pływać. Jest to dla mnie wyzwanie! Kolejna kwestia – ból. Zawsze bałam się pobierania krwi, czułam, że w tym gabinecie to wraz z krwią, odpłynę i ja (tylko na podłogę). Tymczasem jak skakać to z wysokiego konia! Pierwszy tatuaż jest już za mną, a kolejne w planie. Do czego zmierzam? Wszelkie granice wytycza wyłącznie nasza głowa, a wyzwaniem jest pokonać ten głos, który powtarza w naszej głowie, że się nie da.

Bez czego nie wyobrażasz sobie życia?

Bez muzyki! Muzyka płynie w moich żyłach. Towarzyszy mi w każdym miejscu i o każdej porze dnia. Druga rzecz to siłownia. Bla, bla, bla… tutaj mogłabym się rozpisać na temat wpływu ćwiczeń, endorfin, ale to już chyba nawet dziecko wie, że jak ćwiczymy, to jesteśmy zadowoleni! Nie wyobrażam sobie życia bez czereśni, arbuza i misiów haribo. Kiedy przychodzi czerwiec, pochłaniam czereśnie kilogramami. Dodatkowe białko w postaci robaczków – wskazane. (śmiech) Miśki z kolei mają to do siebie, że kiedy już naprawdę mam ich przesyt i mówię, że to ostatni misiek w moim życiu, bo inaczej pęknę, wtedy one przejmują nade mną władzę i kolejny żelek wchodzi bez najmniejszego problemu… No, tak już mam, a w życiu trzeba odnajdywać takie małe rzeczy, które cieszą i nadają mu sens.

Inspirujesz bardzo wielu ludzi! Czego życzysz tym, którzy podobnie jak ty, każdego dnia walczą o „lepsze ja”?

Życzę im przede wszystkim, aby odnaleźli w sobie siłę. Mamy jej sobie ogromne pokłady a marnujemy ją na użalanie, na pesymizm czy uprawianie czarnowidztwa. Chwila słabości i wracamy do starych, znanych nam schematów. A tu właśnie chodzi o to, że w życiu już tak jest – raz lepiej, a raz gorzej. Więcej wiary we własne możliwości, zaufania sobie, a te najczarniejsze chwile kryzysu pójdą precz! Nie mówię tego z perspektywy niepoprawnego optymisty. Przemawia przeze mnie doświadczenie, bo chwil, w których walczyłam o „lepsze ja” miałam, jak to się dzisiaj mówi, „po kokardkę”. Upadałam i leżałam. Teraz jak upadam, to poprawiam koronę, otrzepuję kurz i ruszam do przodu. Tego z całego serca życzę każdemu.

Jak definiujesz słowo „sukces”?

Sukces, dla mnie i tylko wyłącznie dla mnie, jest wtedy, kiedy budzę się rano i nic mnie nie boli, kiedy mam uśmiech od ucha do ucha. No i tutaj każdy może sobie dopisać czy budzi się przy ukochanej osobie, czy z wypasionym autem w garażu, a może z głową pełną myśli, że kolejny dzień spędzi w fajnej pracy, z fajnymi pasjami, w otoczeniu jeszcze fajniejszych ludzi. Sukces jest wtedy, kiedy nic się nie musi, a może się wszystko. Oczywiście, każdy będzie definiował to pojęcie po swojemu, ale przyjmijmy, że dla mnie sukces jest satysfakcją z własnego życia.

Kto jest dla ciebie autorytetem? Kimś się inspirujesz?

Sophia Thiel, młoda dziewczyna, która również była osobą z nadwagą. Sophia jest „bodybuilderem”, czyli buduje sylwetkę. Co prawda bierze udział w zawodach kulturystycznych, co jak już wspominałam niekoniecznie mi się podoba, ale jej sylwetka i jej podejście do ćwiczeń to coś, co mnie motywuje do pracy nad sobą.

Co jest twoim największym marzeniem?

Największego nie mogę zdradzić. To, że marzę o sylwetce „fit” – wiadomo. O czym jeszcze marzy Agnieszka Czerwińska… Aby pracować, motywować, ćwiczyć, jeść, kochać, podróżować. Więcej marzeń nie pamiętam!

Rozmawiała: Agnieszka Słodyczka (Jarząbek)


Agnieszka-Czerwinska-ikona-Agnieszka Rzymek 4
Agnieszka-Czerwinska-ikona-Agnieszka Rzymek 4

Dodaj komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.