malawiikona
fot. Michał Wilczek
Redakcja
18/12/2012

Skarby Malawi

Tyle gwiazd ciężko jest znaleźć w nawet najdokładniejszym atlasie astronomicznym. Dostrzegam ich setki, może tysiące. Jest ich tak wiele, że ciężko mi nawet dopatrzyć się poszczególnych gwiazdozbiorów. A razem z nimi fioletowogranatowe mgławice rozświetlane przez przemykające meteoryty. Ben, nasz przewodnik miał rację. Tak piękne nocne niebo widać tylko tutaj nad jeziorem Malawi, w państwie, które z akwenem dzieli nie tylko nazwę

Spędziłem w drodze prawie trzydzieści godzin. Najpierw przelot z Krakowa do Monachium, skąd kolejnym samolotem dotarliśmy do Johannesburga. Stamtąd, z kolei, lokalnymi liniami polecieliśmy do Blantyre, drugiego największego miasta Malawi, uznawanego za gospodarczą stolicę kraju i centrum jego bogactwa. Chociaż, w przypadku państwa, które od wielu lat uznawane jest za jedno z najbiedniejszych na świecie, ciężko mówić o bogactwie. Pierwsze wrażenia po lądowaniu zdają się to potwierdzać. Na parkingu ciężko znaleźć samochód, który miałby mniej niż piętnaście lat i nie byłby chałupniczymi metodami młotka i szarej taśmy klejącej trzymany na chodzie. Większość z nich to zresztą pickupy, kojarzone u nas raczej jako pojazdy służące do przewozu towarów. Tutaj zastępują one komunikację publiczną, a ich „paka” często ugina się pod masą pasażerów.

Afrykańska historia
Wraz z ekipą trafiam do zwykłej, terenowej Toyoty i nią kontynuujemy podróż nad jedno z najpiękniejszych jezior Afryki. Po kilkugodzinnej podróży polnymi drogami trafiamy do małej miejscowości na jego południowym brzegu. Wita nas najstarsza kobieta w wiosce, którą mieszkańcy zgodnie uznają za mędrca i wodza. Od razu zaprasza nas, byśmy skosztowali specjału tutejszej kuchni – Ndiwo, czyli gęstego gulaszu warzywnego, podawanego z kukurydzianymi placuszkami zwanymi nsiwa. Wszystko przyrządzane jest w tradycyjny malawijski sposób: na piecyku znajdującym się na zewnątrz domu. Jemy rękoma, nabierając ndiwo za pomocą nsiwa. I wspólnie z kolegami z ekipy stwierdzam, że jedzenie jest świetne. Ben po posiłku korzysta z okazji i oświeca nas trochę na temat historii i gospodarki regionu.
Mimo, że Malawi uniknęło konfliktów politycznych i etnicznych, które zdziesiątkowały resztę kontynentu, to na wiele innych czynników, negatywnych, kształtujących Afrykę nie było już odporne. Tym najważniejszym, do teraz zresztą obecnym, jest głód spowodowany długoletnim niedoborem opadów. To z kolei negatywnie wpływa na zbiory kukurydzy, głównego składnika większości tutejszych potraw. Mięso, nawet pochodzące od wychudzonego bydła, jest tutaj prawdziwym rarytasem spożywanym od święta. Według Bena, większość dzieci z lokalnych wiosek jest poważnie niedożywionych, i jak na razie nikt, czy to władze czy społeczność międzynarodowa, nie były w stanie tego kryzysu zatrzymać.
Nie zmienia to faktu, że mimo tragedii, mieszkańcy wioski wydają się szczęśliwsi niż niejeden syty Europejczyk. Ich pogoda ducha wraz z niezwykłą gościnnością powoduje, że zaczynamy czuć się tu jak w domu.

Kaprysy natury
Na pierwszy rzut oka mieszkańcy miasta wydają się o wiele bardziej wrogo nastawieni do obcych. Obserwują każdy nasz ruch, szepczą, gdy się zbliżamy, unikają kontaktu wzrokowego. Ale Ben zna i na to sposób. Wystarczy uśmiech i przyjacielskie machnięcie ręką, a oni odwdzięczają się tym samym. Mimo tego, że miasto ma tyle mieszkańców, co Kraków, czuję się tu o wiele bezpieczniej. Wybieram się zatem na wieczorny spacer i na własnej skórze przekonuję, że nie mam się tu czego obawiać. Mieszkańcy Blantyre chętnie rozmawiają o mieście i jego problemach. A tych jest znacznie więcej niż w przeciętnej europejskiej metropolii. Wszyscy zgodnie mówią o nieurodzaju i spowodowanych nim brakach żywności, które jeszcze bardziej pchnęły kraj w kierunku kryzysu. Bez eksportu i pieniędzy z zewnątrz nie ma tu środków na szpitale, szkoły czy drogi. A jedyny towar, który państwo to eksportowało na większą skalę to właśnie produkty rolne, tak bardzo zależne od kaprysów pogody.
Mimo powagi sytuacji, w końcu ogromny odsetek osób, z którymi rozmawiam doświadczył głodu, zauważam, że rzadko kto rzeczywiście okazuje smutek. Malawijczycy na ogół uśmiechają się podczas konwersacji, podkreślając, że jutro zawsze może być lepszym dniem. I to właśnie ten optymizm jest jednym z największych skarbów tych ludzi. Przez cały dziesięciodniowy pobyt nie usłyszałem ani razu, aby ktokolwiek użalał się nad własnym losem. Jeśli poruszany był temat kryzysów, które nawiedziły ten kraj, wszyscy mówili o nadziei na przyszłość. O tym, że może być tylko lepiej. I wielu z nich robi wszystko, by właśnie lepiej było.

Herbaciane pola
Jedno z takich działań miałem okazję zobaczyć już następnego dnia, kiedy wyruszyliśmy w kierunku granicy z Mozambikiem. Górzyste tereny wschodniego Malawi to idealne miejsce do uprawy herbaty. I właśnie taką plantację mamy zamiar odwiedzić. Nie jest to jednak zwykłe przedsiębiorstwo, motywowane tylko zyskiem. W ramach programu Fairtrade, część przychodów ze sprzedaży przeznacza ono na tak bardzo potrzebną w rejonie infrastrukturę. A efektów nie trzeba wcale szukać daleko. Od dwóch lat funkcjonuje tu jeden z najnowocześniejszych szpitali w kraju. Za kilka tygodni uczniowie mają wreszcie zapełnić ławki w nowej szkole. Co najważniejsze, nie jest to wynik działań charytatywnych.
Środki na wszystkie te inwestycje pochodzą ze sprzedaży uprawianej tu herbaty. A lokalni mieszkańcy nie ukrywają z tego tytułu dumy. Właściwie to są nią przepełnieni, co wyrażają prowadząc nas między starannie pielęgnowanymi krzewami herbacianymi. Gdyby nie moi przewodnicy, przysiągłbym, że jestem w Indiach. Wrażenie to zresztą potęguje okolica: wysokie góry, pogranicza porośnięte tropikalną puszczą, wysoka wilgotność, a do tego temperatura nie schodząca poniżej trzydziestu stopni. Do tego dochodzą kosze, tysiące koszy, do których robotnicy ręcznie zbierają liście. W budynku suszarni zostajemy poczęstowani naparem z lokalnych zbiorów i muszę przyznać, że tak dobrej herbaty w życiu nie piłem. Jest prawie tak pobudzająca jak kawa, a jednocześnie smakuje, jakby dopiero co została zerwana. Chyba odkryłem kolejny skarb…

Dzbanek za piłkę
Nie mam niestety zbyt wiele czasu by się nim rozkoszować, bo dalsza część podróży prowadzi nas do Mozambiku. Tu po raz pierwszy widzę, jak wielką plagą w tej części Afryki jest AIDS. Co dziesiąty dorosły mieszkaniec tego kraju to nosiciel HIV. Problem nie jest pozostawiony sam sobie. W trakcie krótkiego, jednodniowego pobytu, widziałem przynajmniej kilka darmowych przychodni, z których żadna nie była pusta. Ze ścian, niczym z paczek papierosów w Europie, wszechobecne czarnobiałe napisy ostrzegają o tym, czym grozi seks bez zabezpieczeń czy dzielenie się igłami. Według lekarzy, z którymi mam okazję porozmawiać, kampanie te zaczynają powoli odnosić skutek i z roku na rok jest coraz mniej nowo zarażonych, ale miną lata zanim będzie można mówić o sukcesie.
Pogrążeni w zadumie wieczorem wracamy do Malawi. Po drodze postanawiamy na chwilę stanąć na poboczu i podziwiając gwiazdy, omówić to, co widzieliśmy. Nie zdążyliśmy nawet wysiąść, a otoczyło nas troje ludzi w dziwnych, jutowych maskach. Napad? Porwanie? Nic z tych rzeczy. Maski okazują się elementem rytuału przejścia ludu waYao, który zamieszkuje pogranicze, a nasi niespodziewani towarzysze postoju to nastolatkowie, którzy chcą zostać uznani za dorosłych. Aby tego dokonać, muszą pokazać, że potrafią zapewnić sobie utrzymanie. Jeśli wrócą do wioski z fantem, mogą owe maski zdjąć, i wtedy stają się pełnoprawnymi członkami społeczności. Rozstajemy się szybko, w końcu jest już ciemno, a od większego miasta dzieli nas kilkadziesiąt kilometrów polnej drogi. Zdążamy jednak dokonać wymiany: piękny, ręcznie robiony dzbanek trafia mi się w zamian za piłkę nożną. Chłopcy są z niej wyraźnie zadowoleni – wcześniej musieli kopać worek wypełniony starymi szmatami.
Patrząc, jak powoli uczą się grać piłką napełnioną powietrzem, dochodzę do wniosku, że, pomimo wszystkich katastrof, które ten kraj dotknęły, Malawi nadal udaje się zachować swój najważniejszy skarb. Ludzie, których tu spotkałem może i posiadają niewiele, ale nie można im odmówić serca, zarówno dla innych, jak i do działania. A skoro w obliczu tego, co ten kraj przeszedł można zachować optymizm, to można się o niego pokusić w mniej dotkniętych przez los miejscach. I to chyba właśnie skarb, który zachowam dla siebie z tej wyprawy.

Tekst i zdjęcia: Michał Wilczek

malawiikona
malawiikona

Dodaj komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.