inglourious_basterds_
Tarantino to mistrz kina / fot. kadr z filmu Bękarty Wojny
Aneta Zadroga
29/11/2011

Inglorious Basterds znaczy samo kino

Gdybym miała dziś zdefiniować kino jednym tytułem filmowym, byłyby to „Bękarty wojny”. Bo to film idealny. Wszystko jest tu doskonałe, od aktorów, fikcyjnych postaci, scenariusza, sposobu narracji, prowadzenia kamery, ironii, przez scenografię, po muzykę

Film, który poruszył krytykę, jak niezastąpione „Pulp Fiction”. Tarantino zabrał się za historię i kpi sobie z niej. A że obiektem kpin są faszyści i ideologia III Rzeszy, po obejrzeniu „Inglorious Basterds” nie można nie krzyknąć pod adresem reżysera: To opętany, zblazowany, popkulturowy Geniusz! – ten fragment napisałam po pierwszym obejrzeniu „Bękartów”. A później był drugi raz, i trzeci…

Kpiarz vs. Naziści

O fabule krótko, bo już wszyscy znają zapewne na pamięć. Grupa amerykańsko – niemiecko – austriackich wyrzutków armii USA żydowskiego pochodzenia zostaje w cywilnym przebraniu zrzucona na teren okupowanej Francji i tam ma jedno zadanie – pod wodzą Aldo „Apacza” (genialny Brad Pitt z niewyobrażalnie genialnym akcentem) zabijać, a raczej mordować i skalpować nazistów. Grupa staje się sławna, dzięki swemu okrucieństwu i nawet sam Hitler wpada w szał na wspomnienie ich nazwy…

Ale Tarantino nie byłby sobą, gdyby w filmie był tylko jeden wątek. Jest więc kolejny – młodej Żydówki, której rodzinę morduje pułkownik Landa (absolutnie rewelacyjny Christoph Waltz, któremu za te rolę Oscar należy się jak psu buda), a która po latach odnajduje się w pewnym francuskim kinie i miłość niemieckiego żołnierza sprawia, że okoliczności pozwalają jej na okrutną (czy jednak dość okrutną dla nazistów ?) zemstę… Jest jeszcze niemiecka gwiazda kina szpiegująca dla Brytyjczyków. Są i Brytyjczycy – a jakże, Francuzi – kolaboranci, Niemcy – nie do końca źli, trochę skalpów, kilka fantastycznych wstawek i odniesień do kina. Jest wszystko, co powinno się znaleźć w filmie wojennym…

Kto uczy historii?

Niemcy są zachwyceni. Recenzenci piszą, że Tarantino pokonał Goebbelsa. Że w końcu pozwolił na katharsis w kinie, że w końcu Hitlera można traktować jak materiał do robienia filmów, a nie uginać się pod ciężarem jego zbrodni i kątem oka spoglądać na okropieństwa, których dopuściły się nazistowskie Niemcy.

Polscy recenzenci sami nie wiedzą, co napisać. Sobolewski i Szczerba nie są pewni, jak potraktować nowe dziecko Tarantino. Piszą, że film dobry, ale nie rewelacyjny. Że niby kunszt jest, ale czegoś brakuje. Że w sumie to nie wiadomo, czy tak o wojnie można mówić, że Hitler w filmie nie podobny do tego prawdziwego i Churchill też nie za bardzo… Że niemiecki pułkownik, jako, że czarujący, inteligentny i błyskotliwy, może budzić sympatię widzów (a tak być oczywiście nie powinno), i na koniec, że – o zgrozo – Tarantino nie powinien tak bawić się prawdą historyczną, bo nastolatki gotowe jeszcze pomyśleć, że II wojna światowa skończyła się w pewnym francuskim kinie… (A ja zawsze myślałam, że historii uczy się z książek w szkole, a nie z filmów, no ale mogę się mylić).

Otóż… Ja nie będą tak obiektywna i kulturalnie wyrafinowana… Dla mnie „Inglorious Basterds” to arcydzieło. Rzecz, na którą wcześniej nikt się w kinie nie odważył. To wojenno-sensacyjny komediodramat przygodowy w stylistyce spagetii westernu… Film, który potrafi rozbawić do łez (od kilku tygodni wszyscy zapałali miłością do włoskich przywitań i pożegnań), zmrozić w fotelu (zabójstwo żydowskiej rodziny) i przerazić (w momentach, kiedy na ekranie pojawia się Hans Landa, nie wzbudza on nawet przez chwilę sympatii, raczej strach i uczucie dyskomfortu. Ta postać bowiem jakoś nie leży w konwencji, nie pasuje do tych żartów, coś tu nie gra).

Rzeczywiście, jeśli ktoś recenzję „Bękartów” zakończy na „zabawny, śmieszny film” to znaczy, że powinien obejrzeć (ze zrozumieniem) chociaż jeden inny film Tarantino. Bo chociaż jest to film głównie o kinie, dla kina zrobiony, to ma się wrażenie, po wyjściu z seansu, że nawet jeśli reżyser robił sobie żarty z II wojny światowej, i z widzów, to jednak, albo przypadkowo, albo umyślnie, włożył między te drastyczne i czasami obrzydliwe żarty coś prawdziwego.

Czyż nie było podczas II wojny światowej Żydów mszczących się na nazistach? Czyż nie było Francuzów – kolaborantów? Czyż nie było szpiegów? Czyż nie zdarzali się w niemieckim dowództwie ludzie ponadprzeciętni, inteligentni, błyskotliwi, czarujący… Oczywiście, że tak. I to jest też u Tarantino, choć powykrzywiane do granic możliwości w zwierciadle kpiny…

Śmiech kina

Tarantino śmieje się w filmie cały czas. Mieszając prawdę w bzdurą, bajkę z horrorem, rzeczywistość ze swoimi wymysłami. Jego Amerykanie są idiotami, którzy umieją rozmawiać jedynie za pomocą pięści (lub noża, tudzież kija bejsbolowego), jego Francuzi to układni kolaboranci, Niemcy – to w większości idioci, patrząc na których widz zastanawia się, jak oni do cholery mogli prawie wygrać tę II wojnę światową?

Możliwe też, że Tarantino nie miał nawet na myśli wszystkich dociekań, które teraz snują recenzenci. Możliwe, że on się po prostu bawił kinem. Wkładał do filmu odnośniki do innych dzieł (muzyka Morricone i pewnego niemieckiego klasyka, sceny żywcem przypominające te zrobione przez Sergio Leone, balkonowa strzelanina jak nic przypominająca Ala Pacino w „Człowieku z blizną”, fragment wyciągnięty z Hitchcocka, kobiece stopy, na punkcie których Tarantino ma obsesję, motywy muzyczne z innych filmów, które Tarantino nakręcił, imiona postaci w hołdzie dla gwiazd starego, kiepskiego kina). To wszystko możliwe.

Jedno jest tylko pewne. Tym razem reżyserowi wyszło Arcydzieło. Z podtekstami, czy bez, z głębią, czy też bez niej. Bo Tarantino znaczy po prostu kino. A kino to zabawa, kłamstwo, a przede wszystkim i zawsze fikcja, nigdy prawda – trzeba o tym pamiętać, nie tylko przy okazji oceny dokonań reżysera „Bękartów”. Po tym filmie kino również można definiować jednym słowem – „Tarantino”. Po prostu.

inglourious_basterds_
inglourious_basterds_

Dodaj komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.