P1090192
Ela Makos
25/03/2017

Teresa Tomaka: Z dobroci serca

Jedna chwila może zmienić całe życie. Tak było w przypadku Teresy Tomaka – szczęśliwej żony i matki, odnoszącej sukcesy bizneswoman, która dzięki podróży do Holandii uświadomiła sobie, że warto… pomagać! Pomimo własnej choroby i wielu trudnych sytuacji nie poddaje się i dalej czyni dobro. Poznajcie historię niezwykłej i walecznej kobiety!

Pani Tereso, dlaczego założyła pani stowarzyszenie, pomagające osobom niepełnosprawnym?

Teresa Tomaka, założycielka Stowarzyszenia Pomocy Dzieciom i Młodzieży Sprawnej Inaczej w Trzebownisku: Był rok 1992. Byłam szczęśliwą żoną i matką trzech córek. Od roku prowadziłam dobrze prosperującą firmę wyceny nieruchomości. Mój mąż prowadził profesjonalną szkółkę krzewów ozdobnych. Tak naprawdę chciało się cichutko szeptać „chwilo trwaj”. I wtedy mąż zaprosił mnie na organizowaną w Holandii, co dziesięć lat, wystawę ogrodów świata. Piękne wydarzenie, wspaniałe widoki, radosny nastrój. Moja sytuacja życiowa, piękne otoczenie i pogoda sprawiła, że w mojej świadomości, świat leżał u moich stóp. Usiadłam wśród kwiatów w kawiarni na świeżym powietrzu, zamówiłam lampkę wina i zachłysnęłam się wspaniałością tego świata. I wtedy do kawiarni przyszły dwie kobiety. Były młodsze ode mnie, ładnie ubrane, z dobrze dobranym makijażem. Ale to nie one zwróciły moją uwagę. Pchały przed sobą wózki inwalidzkie. Poziome. Na tych wózkach leżały osoby bardzo niepełnosprawne. Praktycznie nie kontaktujące się z otoczeniem. Moje pierwsze odczucie można sprowadzić do stwierdzenia: „Jak one mogły?”. Radosny nastrój prysł, estetyka mojego otoczenia została brutalnie zakłócona. Panie postawiły swoje wózki w cieniu drzew, zamówiły po lampce wina i zaczęły ze sobą radośnie rozmawiać, często śmiejąc się prawie na głos. Miałam czterdzieści lat i uświadomiłam sobie, że do tej pory nie miałam do czynienia z osobami niepełnosprawnymi. Niepełnosprawność, zwłaszcza dzieci, od zawsze kojarzyła mi się ze strasznym nieszczęściem. Dlatego raz spoglądając na matki, raz na ich dzieci, zadawałam sobie kolejne pytania. Jak można się śmiać mając takie dzieci? Co by się wydarzyło, gdyby w mojej wsi Trzebownisku, na widok publiczny, wywieziono takie dzieci? Czy w mojej miejscowości, gminie są takie dzieci? I nagle zobaczyłam, że na tej wystawie jest więcej osób niepełnosprawnych, poruszają się na wózkach, są radośni. Jeszcze rano ich nie widziałam, choć zapewne tam byli. Wtedy przypomniała mi się historia, którą kiedyś przeczytałam w jakimś czasopiśmie: „Otóż przez miasto idzie bogaty człowiek. Na ulicy siedzi żebrak. Jest niepełnosprawny. Temu człowiekowi zrobiło się żal żebraka. Mówi więc do Pana Boga: Boże jesteś miłosierny, wszechmocny. Wystarczy jedna Twoja myśl, a temu żebrakowi odmieni się życie. Zrób coś. I wtedy Bóg się odzywa: Właśnie zrobiłem. Postawiłem go na twojej drodze”. Ta jedna chwila zadecydowała o reszcie życia mojego i mojej rodziny…

Założyła pani stowarzyszenie. Z czym musiała się pani zmierzyć?

W mojej pracy najtrudniejsze były i są bariery mentalne, istniejące i pielęgnowane przez całe dziesięciolecia, zarówno po stronie rodzin osób niepełnosprawnych, które często wstydzą się lub boją się pokazać, jak i osób, które na co dzień nie spotykały się z niepełnosprawnością. Bo też nie miały się gdzie spotkać! Dzieci pełnosprawne uczęszczają do szkół w swoich miejscowościach. Dzieci niepełnosprawne najczęściej wożone są do miast lub oddawane do szkół z internatem. Od 1992 roku to się bardzo zmieniło. Pomimo tego, część z rodziców z różnych powodów nie chce pokazać swoich dzieci, a w skrajnych przypadkach nawet nie chce o nich rozmawiać. A ja tak bardzo chciałabym im pokazać, jak dobrze jest dzielić z innymi swoje zmartwienia. Nie możemy jednak nikogo zmusić do kontaktu z naszym Stowarzyszeniem.

Z jakim odzewem wśród lokalnej społeczności się pani spotykała?

Myślę, że mieszkańcy długo z rezerwą obserwowali moją działalność. W 1992 roku sprawy osób niepełnosprawnych dla niewielu były ważne. Jestem przekonana, że społeczność lokalna zastanawiała się jakie są moje intencje i często podejrzewali, że nie jest to działalność charytatywna. Miałam o tyle łatwiejszą sytuację, że od początku lat 80-tych pracowałam w komitecie rodzicielskim szkoły, a później pełniłam funkcję przewodniczącej rady szkoły. Myślę, że ta działalność trochę mnie uwiarygodniła. Nie do końca jednak. Pamiętam, kiedy jako radna powiatu na pierwszym spotkaniu powiedziałam, że przyszłam do rady, aby pracować na rzecz osób niepełnosprawnych w powiecie, moi koledzy uśmiechali się. Te cztery lata w Radzie Powiatu Rzeszowskiego wspominam jako najbardziej twórcze. Tyle było zaangażowania w ludziach. Tworzyliśmy nowe stowarzyszenia, otworzyliśmy wypożyczalnię sprzętu rehabilitacyjnego, organizowaliśmy wspaniałe imprezy integracyjne. Te inicjatywy realizowane są po dziś dzień.

Przeszła pani w życiu wiele trudnych chwil. Co dawało pani nadzieję na lepsze jutro?

W 2008 roku lekarze stwierdzili u mnie chorobę nowotworową. Po tylu latach pracy z „moimi dziećmi” wydawało mi się, że wszystko wiem o niepełnosprawności, o problemach z nią związanych. Bardzo się myliłam! W końcu: „Na tyle się znamy, na ile nas sprawdzono”. Dopiero leżąc przez kilka dni, z kroplówkami, z chemioterapią, uświadomiłam sobie co czują „moje dzieci” przez całe życie przywiązane do łóżek czy wózków inwalidzkich, wymagające całodziennej obsługi. Najgorsze jest to, że nie mogą wykrzyczeć tego, co czują, że nie mają takiej nadziei jak ja, że może za jakiś czas to wszystko się odmieni na lepsze. Te kilka miesięcy pozwoliły mi na opracowanie kolejnego planu pomocy najbardziej niepełnosprawnym dzieciom: zakup łóżka ortopedycznego z automatyczną obsługą, wykonanie podjazdu, zakup komputera z oprogramowaniem dla dziecka niewidomego, pomoc w zakupie specjalistycznego sprzętu, organizowanie rehabilitacji w domach, założenie bezpłatnej wypożyczalni sprzętu rehabilitacyjnego. Bardzo się spieszyłam, bo po raz pierwszy zobaczyłam jak kruche jest życie. Po roku trudnych chwil wydawało się, że choroba odpuściła. Moja radość trwała jednak krótko. Po dwóch miesiącach miałam nawrót choroby. Wtedy postanowiłam, że jeszcze raz pojadę z „moimi dziećmi” na wycieczkę do Zakopanego. W Zakopanem pojechaliśmy do Sanktuarium na Bachledówce. Po wspólnych modlitwach zostałam w kościele sama. Ponieważ coraz gorzej się czułam, postanowiłam przeprowadzić poważną rozmowę z Bogiem. Nie prosiłam o zdrowie. Nigdy tego nie robiłam, ponieważ uważam, że wiara w Boga, to przede wszystkim zaufanie. Nie prosiłam też o opiekę nad „moimi dziećmi”. Po prostu je Bogu oddałam. W drodze powrotnej mój stan zdrowia bardzo się pogorszył, a po kilku dniach znalazłam się w szpitalu, w stanie zagrożenia życia. Operacja, poważne powikłania pooperacyjne i… powrót do zdrowia. Zawdzięczam to zapewne cudownym rękom chirurga i hematologów ze szpitala w Rzeszowie. Dziś od tamtych trudnych chwil minęło 8 lat. Ciągle żyję. Chodzę po górach, jeżdżę na nartach, żegluję. I ciągle jestem z „moimi dziećmi”. Razem wymyślamy i realizujemy fantastyczne programy. Kilkoro z nich: Krzysia, Grzegorza, Paulinkę, Izę, pożegnałam. Razem z moją rodziną stworzyłam „Ogród Marzeń” dla „moich dzieci”. Wspólnie sadzimy w nim „Drzewa Życia”, dla tych, którzy odchodzą i dla tych, którzy w sposób szczególny pomagają nam podtrzymywać światło nadziei, zapalone w 1992 roku. I jeszcze jedno. Raz w roku jeżdżę z „moimi dziećmi” i ich opiekunami na Bachledówkę. To magiczne miejsce. Wiem, że Bóg jest wszędzie, ale tam jakby bliżej nas. I ciągle pamiętam, że jesteśmy tu tylko na chwilę.

Czy po tylu latach działalności uważa pani, że osiągnęła sukces? Jak zdefiniowałaby pani to słowo?

Ktoś kiedyś powiedział, że sukces osiągnął ten, kto wybrał w życiu cel uznany przez siebie za ważny i zrealizował go. Jestem pewna, że wybrałam ważny dla mnie cel. Ale czy w mojej pracy można mówić o sukcesie? Każdy dzień przynosi problemy, które niekiedy wydają się nie do rozwiązania. Od kilkunastu  miesięcy walczę o prawo do godności 26-letniego ubezwłasnowolnionego całkowicie chłopca, z czterokończynowym porażeniem mózgowym, którego opiekun prawny pozbawił wszelkich praw, w tym kontaktu z rodziną i przyjaciółmi. Mam przeciw sobie wszystkich: ojca, sądy, biegłych, dom pomocy społecznej… W takich sytuacjach pojęcie „sukcesu” jest dla mnie czystą abstrakcją. Były jednak takie chwile w moim życiu, kiedy czułam się wyróżniona. To rok 2001, kiedy Fundacja Jacka Kuronia przyznała mi tytuł „Społecznika Roku 2001”, rok 2002 w którym Fundacja Ashoka przyjęła mnie w poczet swoich członków, rok 2007 i 2013 kiedy w Kancelarii kolejnych Prezydentów R.P. odbierałam nagrody za opracowane przeze mnie programy, kiedy Prezydent Bronisław Komorowski przyjechał do naszego Stowarzyszenia. Każdemu społecznikowi potrzebna jest akceptacja i uznanie. Inaczej po prostu się wypali. Ale jest też inna definicja sukcesu. Według niej: „Sukces osiągnął ten, co pracował ciężko, śmiał się często i kochał bardzo.” Wedle tej definicji można uznać, że osiągnęłam sukces. Mam cudowną rodzinę, którą kocham, przez całe życie wykonywałam pasjonująca pracę zawodową i społeczną, zaprzyjaźniłam się z moją chorobą i chociaż mam 65 lat, nadal chodzę po górach, jeżdżę na nartach, żegluję i ciągle mam szczęście spotykać na drodze wyjątkowych ludzi.

Dlaczego warto pomagać?

Nigdy nie zadawałam sobie tego pytania. Czasem, kiedy staję przed ścianą piętrzących się problemów, urzędów czy ludzi, zastanawiam się czy po 24 latach nie przejść na emeryturę w mojej pracy społecznej… I wtedy moje córki, od kilkanastu lat wolontariuszki Stowarzyszenia, pytają mnie: „Mamuś, jak ty sobie to wyobrażasz?”. Wtedy szybko wracam na ziemię. Jestem pewna, że warto pomagać, bo dzięki temu nasze życie staje się pełniejsze.

Co jest dla pani najcenniejsze w życiu?

Najcenniejsza w życiu jest moja rodzina, mój mąż, moje córki, ich mężowie i wnuki. Zaraz potem gromada moich dzieci niepełnosprawnych. Zawsze mówię o nich „moje dzieci”. Nie wyobrażam sobie życia bez nich! I moje pasje: góry, narty i żaglówka. Najlepiej z rodziną i gromadą przyjaciół. Większość ludzi mówi, że najważniejsze jest zdrowie. Wiem jak bardzo jest kruche. Przeszłam w życiu trudne chwile. Jestem człowiekiem wierzącym, ale nigdy nie prosiłam Boga o zdrowie. Wydawało mi się, że byłby to brak zaufania. A jednak świadomość, że jest ze mną dawała mi siły. Zdaję sobie sprawę, że jeszcze sporo trudnych chwil przede mną, ale wierzę, że ze mną będzie pozytywna energia tych, których kocham.

Rozmawiała: Agnieszka Słodyczka 
Fot. Archiwum Bohaterki

P1090192
P1090192

Komentarze Dodaj komentarz (1)

  1. Dagmara 17/09/2019 16:31

    CytujSkomentuj

    O i tu przykład kolejnej pięknej historii, od której aż serce rośnie, jak to się mówi. Bohaterska wręcz postawa osoby, która się nie poddała, tylko działała i uśmiechała nadal. Trzymam kciuki za Panią, Pani Tereso.

Dodaj komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.