Michał Oleszczyk
Michał Oleszczyk
23/09/2010

"Doktorant w maśle"


W dzisiejszej „Gazecie Wyborczej” (23 września, s.19) pojawiło się ciekawe opowiadanie science-fiction pióra prof. Jana Hartmana z Uniwersytetu Jagiellońskiego, pt. „Doktorant w maśle”. Zaczyna się od wspomnienia osobistego szczęścia (autor w roku 1990 dostał się na studia doktoranckie na UJ) i surowej reprymendy: „(…) dzisiaj statusem doktoranta otrzymującego stypendium cieszy się znacznie więcej ludzi. Niechaj nie narzekają. I niechaj nie narzekają ci, którzy stypendium nie dostają. Nie może ich starczyć dla wszystkich”.

Główną tezą tekstu jest twierdzenie, że doktoranci w Polsce mają się (vide tytuł) jak pączki w maśle i że „małe są [ich] zalewane piwem smuteczki”, a sytuacja w naszym kraju – jeśli idzie o studia doktoranckie – jest „niezła” i „doprawdy nie wypada już żądać więcej”. Cóż: jeśli ktoś był doktorantem dwadzieścia lat temu i zachował tak wiele nostalgicznych wspomnień z tego okresu („miałem z żoną pokoik w akademiku”; „pracowałem na planie Listy Schindlera”), jego ocena faktycznej sytuacji dzisiaj, w roku 2010, może być nieco spaczona.

Studia doktoranckie na uczelniach państwowych w Polsce są (w przeważającej części) upokarzającym, łamiącym ducha doświadczeniem przede wszystkim dlatego, że ich instytucjonalny kształt całkowicie rozmija się z ideowymi deklaracjami wypowiadanymi od niechcenia przez tych, którzy doktoraty mają już dawno za sobą i pisali je w innych warunkach społeczno-ekonomicznych. W tekście Hartmana możemy m.in. przeczytać, że „oczekiwanie, iż doktorant będzie się cieszył pełnią praw pracowniczych, jest nieskromne i egoistyczne” – sformułowanie o tyle ciekawe, że ustawia dyskusję w paradygmacie rodzicielsko-wychowawczym, a nie interesownym: a tylko ten ostatni może stać się punktem wyjścia do pragmatycznej dyskusji o najlepszych dostępnych rozwiązaniach.

Co mam na myśli pisząc: „interesowny”? Bardzo prostą rzecz: studia doktoranckie są (powinny być!) rodzajem kontraktu. Ponadprzeciętnie zdolna i głęboko zainteresowana danym przedmiotem jednostka oferuje instytucji naukowej cztery lata swojej pracy, potencjalnie przyczyniając się do przyszłego wzrostu owej instytucji. Instytucja w zamian oferuje jednostce częściową opiekę finansową, przewodnictwo naukowe i ewentualność zatrudnienia, jeśli jednostka wykaże się wystarczającą pracowitością, talentem i determinacją. W układzie tym nie ma nic wzniosłego ani romantycznego – jest wymianą dóbr – i dopiero na jego pomyślnym przeprowadzeniu można ewentualnie budować wizję trwałego wkładu do danej dziedziny nauki (co jest najwyższą i ostateczną aspiracją każdego naukowca, choć bynajmniej nie warunkiem sine qua non jego owocnej pracy zawodowej).

Bolączką studiów doktoranckich w Polsce jest (1) nadmierna ilość studentów przyjmowanych na owe studia; (2) całkowity chaos programowy obowiązujących doktoranta przedmiotów, wymyślanych zgodnie z zasadą: „Profesorowi Pimce brakuje kursu do pensum, niech zrobi coś z doktorantami”; (3) brak etosu opartego na etyce wysiłku i gratyfikacji; (4) brak przygotowania doktorantów do konkurowania na międzynarodowym rynku akademickim; (5) feudalny – stanowiący zaszłość komunizmu – stosunek (niektórych) profesorów do swoich doktorantów i (niektórych) doktorantów do swoich profesorów.

Hartman kilkakrotnie używa słowa „umasowienie” w kontekście studiów doktoranckich – i zdaje się nie dostrzegać, że to właśnie ono jest sednem problemu. Jeśli na studia doktoranckie w danym roku niewielki instytut przyjmuje 10 osób, to nie tylko jest to gwarancja tego, że najzdolniejsi z tej dziesiątki stracą realne szanse na stypendium w należytej wysokości, ale i tego, że cała dziesiątka studiów tych nie skończy. Fakt, że studia doktoranckie są traktowane  w naszym kraju jako „logiczne następstwo” studiów magisterskich przez tak wielu kandydatów i przez tak liczne instytuty, jest przekleństwem i aktem pychy zarazem. Pychy zgubnej, która koniec końców obniży poziom usług świadczonych przez uniwersytety.

Na studia doktoranckie winna być przyjmowana minimalna liczba najlepszych kandydatów. Każda przyjęta osoba winna dostawać godziwe stypendium – które „godziwe” będzie właśnie dlatego, że nie rozproszy się go na dziesiątki przypadkowych osób. Kto na studia doktoranckie się nie dostanie – niech za nie płaci; może to okaże się wystarczającym bodźcem pozwalającym takiej osobie dorównać otrzymującym stypendia kolegom i koleżankom (albo ich wręcz prześcignąć).

Tekst Hartmana jest smutnym dowodem na zaszczepiony tak wielu wychowankom poprzedniego ustroju feudalizm akademicki. Niewiele dzieli logikę autora od prastarej, atawistycznej logiki wojskowej kocówy: „Chce być jednym z nas? – Niech cierpi!” W roku 1990 ów anty-etos nie raził zapewne tak bardzo, ale dziś – jeśli polskie uczelnie państwowe w ogóle myślą o konkurowaniu z zagranicznymi – tylko przejście do wolnorynkowej logiki kształcenia najlepszych może przynieść jakiekolwiek dalekosiężne efekty.

Umasowione doktoraty owocują miazmatycznym uczuciem złudnego bezpieczeństwa zmieszanego z atrofią – nie myli się Hartman nazywając wyśnioną przez siebie wizję „doktorantem w maśle”. Nie chodzi jednak o to, by doktorantowi było ciepło i żeby obrastał tłuszczem – idzie o to, by w jego lodówce nie zabrakło ani masła, ani chleba. Wówczas, zamiast chałturzyć na prawo i lewo – obniżając zarazem poziom własnej naukowej pracy – mógłby on/ona skupić się na pracy naukowej i stać się dla uczelni tym cenniejszym (używam tego słowa celowo i z dumnym przytupem zapamiętałego merkantylisty) nabytkiem.

Dodaj komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.