pulp-fiction
To, co robi Tarantino, jest nie do podrobienia / kadr z filmu Pulp Fiction
Aneta Zadroga
21/11/2010

Co zrobił światu Quentin Tarantino…

Jak to się stało, że Quentin Tarantino w czasie kilkunastoletniej kariery zasłużył sobie na miano twórcy kultowego? Nakręcił „Pulp Fiction” i prawdę mówiąc, więcej już nie musiał robić…

Dla Amerykanina w delegacji życie w Amsterdamie to coś wspaniałego. Najlepsze są hasz-bary, gdzie można pójść po pracy lub nawet w jej trakcie i legalnie zapalić coś odprężającego. Gdyby jeszcze do frytek nie dawali majonezu tylko ketchup, byłoby tam jak w raju. Ale cóż, nie można mieć wszystkiego… Zwłaszcza, że każdy wyjazd służbowy kiedyś się kończy. Tylko, że jak się wraca do Stanów po trzech latach „delegacji” i trafia do knajpy, gdzie za waniliowego shake’a liczą sobie pięć dolców (i wcale nie dolewają tam burbona), a później dla ratowania żony swojego szefa, która właśnie przedawkowała narkotyki, trzeba przejść błyskawiczny kurs pierwszej pomocy polegający na wbiciu kilkucentymetrowej strzykawki z adrenaliną w samo serce poszkodowanej, można zatęsknić za spokojnym amsterdamskim życiem. Nawet, jeśli to spokojne amsterdamskie życie było udziałem amerykańskiego gangstera…

Najdoskonalszy zlepek schematów!

Za każdym razem, kiedy oglądam „Pulp Fiction”, zastanawiam się, co ma w sobie takiego ten przydługi zlepek scen i postaci, które już gdzieś, kiedyś, w jakimś marnym filmie video klasy czasem nawet niższej niż D, widziałam? Co sprawia, że znając go na pamięć, minuta po minucie, z niecierpliwością czekam na to, jak zakończy się historia boksera Butcha i jego niezwykłego zegarka, który był w takich miejscach, o których innym zegarkom się nawet nie śniło? Co jest powodem tego, że z rozkoszą równą tej wywołanej tabliczką pysznej czekolady powtarzam w myślach nieocenione rady Mr Wolfa co do „czyszczenia” auta? I przeżywam minuta po minucie napad na restaurację, który dla Pumpkin i Honey Bunny miał nieco inny przebieg, niż sobie to założyli, zanim Yolanda wykrzyczała swoje słynne rozpoczynające film: „Any of you fuckin’ pricks move, and I’ll execute every mother fuckin’ last one of ya!!!”?

Wielkie dzięki za QT

Aż boję się pomyśleć, że gdyby Tarantino nie przekonał do swoich „Wściekłych psów” Harvey Keitela i nie zdobył w ten sposób funduszy na jego realizację, nie byłoby pewnie ani „Pulp”, ani „Kill Billa”, ani doskonałych w formie „Bękartów Wojny”, ani tego wszystkiego, co w kinie często nazywa się „stylem Tarantino”.
To, że Tarantino, który swoje imię zawdzięcza bohaterowi serialu telewizyjnego, a sukces w kinie tysiącom filmów obejrzanych podczas pracy w wypożyczalni kaset video, zmienił współczesne kino, trudno poddawać w wątpliwość.
Chociaż po premierze „Wściekłych psów” wielu krytyków zarzucało mu propagowanie przemocy. A po sukcesie „Pulp Fiction” w Cannes, kiedy odebrał Złotą Palmę pierwszeństwa ambitnemu europejskiemu kinu w postaci chociażby „Czerwonego” Krzysztofa Kieślowskiego, część polskich filmoznawców odżegnywała go od czci i wiary. Mimo to, Tarantino stał się legendą, z którą od 1993 roku, czyli od premiery „Pulp” porównuje się każdego reżysera, który sięga po podobne rozwiązania, co on. A nawet zupełnie inne niż on, tyle, że dotyczą one krwawych scen, bijatyk i strzelanin…

Niczego nowego tu nie ma…

Gdyby oceniać twórczość Tarantino przez pryzmat prezentowanych postaci, łatwo dojść do wniosku, że tak naprawdę nic nowego nie pokazuje, a wszystkie stworzone przez niego postaci są tak stare jak film sensacyjny.
Płatni mordercy, zawodowi gangsterzy, złodzieje, narkomani, policjanci balansujący na krawędzi prawa, a ostatnio żołnierze wyjęci spod prawa, szpiedzy i Hitler we własnej osobie – to już było. W słynnym „Pulp” również nic odkrywczego nie ma. Mimo to, mało który film może się pochwalić tak dużą liczbą opinii, opracowań i analiz. Istnieją strony internetowe, na których wielbiciele talentu amerykańskiego reżysera zastanawiają się nad symboliką biblijną „Pulp” i nad tym, co też znajduje się w tajemniczej walizce, którą główni bohaterowie odbierają dłużnikom swojego szefa w jednej z początkowych scen.

Reżyser „pop”

Tarantino zdołał stworzyć takie kino, które jest z gruntu pop – kulturowe. Przez wielu krytyków uważany za postmodernistę, świetnie wprowadził na ekrany kicz, zerwał z chronologią wydarzeń, zmienił rangę przemocy w kinie, traktując ją jako zabawę czysto kinematograficznej natury. W filmach, do których przyłożył rękę, pojawia się klimat fascynacji przemocą, jej często wręcz absurdalne nagromadzenie.
To jednak jeszcze żadna rewolucja, jest nią natomiast połączenie tych wszystkich cech i okraszenie całości ogromną dawką czarnego humoru, cynizmu i ironii. Tarantino pokazał, że przemoc, ta kinowa, jest w gruncie rzeczy zabawna i tak ma ją widz odbierać. Jego „zabawa w kino” to – jak napisał jeden z internautów oceniając „Reservoir dogs” – często nie tylko „mocne i brutalne kino akcji, ale też doskonały sprawdzian na kondycję psychiki obserwatora tegoż spektaklu”. Niektórzy są przekonani, że to właśnie Tarantino odpowiedzialny jest za „przekształcenie ekranów pierwszej połowy lat 90′ w krwawą łaźnię”. Możliwe, tylko, że w części owej łaźni opanowanej przez Quentina, rządzi ironia i dowcip. Nic na serio – wszystko jest grą.

To, co kiepskie, jest wspaniałe

Reżyser „Bękartów wojny” przewartościował granicę między kinem klasy B, które pochłania widz masowy, a wysokim kinem klasy A, podziwianym przez krytykę i koneserów. Twórca, który robi filmy o filmach i to w dodatku o filmach zaliczanych do kultury niskiej, popularnej, zdecydowanie dalekiej od filozoficznych dysput chociażby Krzysztofa Kieślowskiego, a mimo to potrafi z owym Kieślowskim wygrać rywalizację o canneńską Palmę – to budzi kontrowersje i emocje. A widzów ciągnie do kina.
Tarantino kradnie z innych filmów, ile tylko się da i bezwstydnie się do tego przyznaje. On wychodzi na tym świetnie, ci, którzy starają się go naśladować – nie zawsze. Wymieńmy chociażby polskie „Billboard” Łukasza Zadrzyńskiego czy „Czas surferów” Jacka Gąsiorowskiego, wyraźnie wzorowane na twórczości Tarantino. Niestety, ze słabym tarantinowskim efektem. Gdzie tkwi tajemnica? Może w prostym ludowym porzekadle, że najtrudniej jest okraść złodzieja…? Zwłaszcza tak dobrego jak Quentin?

Co robią filmy Tarantino?

* Wpływają na zmianę upodobań kulinarnych
– Jeden z moich przyjaciół od premiery „Pulp Fiction” przestał nawet okazjonalnie sięgać po cheeseburgera na śniadanie – „Bo nigdy nie wiadomo, kto się zechce do niego przyłączyć…” Drugi zaś, pałając wrodzoną odrazą do ketchupu, zadeklarował, że mimo swoich uprzedzeń już po majonez do frytek nie sięgnie nigdy w życiu.

* Przestrzegają przed hazardem

– Szczerze wątpię, czy po obejrzeniu ostatniej noweli z „Czterech pokoi” ktoś założy się, że dziesięć razy pod rząd zapali zapalniczkę…

* Uczą nowych kroków tanecznych
– Kto choć raz na imprezie nie naśladował twista Umy Thurman i Johna Travolty na parkiecie, niech podniesie rękę… Tak myślałam.

* Pokazują, że mężczyźni myślą tylko o jednym

– Nikt mi już nie wmówi, że masaż stóp ma wyłącznie funkcje relaksacyjne! Vinc Vega i Jules mają duże zdolności perswazyjne. Dla miłośników masowania damskich stóp jednak przestrogą może być historia niejakiego „Rocky Horrora”, który właśnie przez masaż stóp żony swojego szefa został wyrzucony z balkonu. Żona co prawda zaprzecza, ale kto by tam wierzył pięknej kobiecie gangstera…

* Poprawiają sytuację materialną pewnych grup społecznych

– Od kiedy obejrzałam „Wściekłe psy” zawsze zostawiam kelnerce napiwek…

* Pogłębiają wiedzę o muzyce ucząc nowych sposobów interpretacji utworów
– Również dzięki „Wściekłym psom” wiem, że piosenki Madonny nie zawsze są o tym, o czym wydają się być po pierwszym wysłuchaniu.

* Odkrywają historię na nowo
– Kto wie, gdzie, kiedy i dzięki komu skończyła się II wojna światowa? Porucznik Aldo Raine i pułkownik SS Hans Landa na pewno mają w tym temacie wiele do powiedzenia. W co najmniej czterech językach… No i z jakim akcentem!

pulp-fiction
pulp-fiction

Dodaj komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.