am_01
Ela Makos
01/02/2017

Agata Młynarska: Po dobrej stronie mocy

Ceniona dziennikarka, producentka, konferansjerka, autorka wielu programów TV, osobowość w mediach, silnie zaangażowana w działalność charytatywną, inicjatorka wielu przedsięwzięć dla kobiet. Należy do wąskiego grona osób, które swoją popularność budują na osiągnięciach. O tym jak zaczęła nowe życie zawodowe w wieku 40 lat, zarządzaniu telewizją TLC i sile kobiet – Agata Młynarska, kobieta niezwykle piękna, mądra i nietuzinkowa

Często spotkać można się z określeniem, że „showbiznes to ciężki kawałek chleba”. Dlaczego? Jakie są plusy i minusy obecności w tej branży?

Agata Młynarska: Przede wszystkim uważam, że showbiznes, w którym zaczynałam pracę i w którym wyrastałam, kiedy moi rodzice byli jeszcze aktywni w branży, wyglądał zupełnie inaczej niż ma to miejsce obecnie. Od tamtej pory bardzo wiele się zmieniło. Wtedy nie istniało pojecie „celebryta”, byli znakomici artyści, piosenkarze lub aktorzy, którzy nazywani byli „gwiazdami”. Ale na to miano trzeba było sobie zapracować swoim dorobkiem. Owe gwiazdy zawsze budziły ciekawość, ale nie życia prywatnego, tylko zawodowego. Fascynowały publiczność tym, co tworzą. Mogę tu wymienić takie postaci jak między innymi: Zbigniew Cybulski, Agnieszka Osiecka, Wiesław Michnikowski, Jan Kobuszewski, Krzysztof Kowalewski, Kalina Jędrusik, Joanna Szczepkowska, Krystyna Janda czy mój tata… Były to osoby niezwykle popularne, uwielbiane przez widzów za ich role w teatrze, filmie czy serialu. To był showbiznes, który rządził się zupełnie innymi prawami. Później zaczęła się przesuwać granica zainteresowania prywatnością, gdzie znane osoby stawały się bohaterami masowej wyobraźni przez to jak są ubrane, z kim pokazały się na imprezie, itd. Odwrócono uwagę publiczności od tego, co jest istotą ich działalności. Gwiazdy z bardzo dużym dorobkiem, które wybrały drogę osiągnięć, a nie popularności, przestały więc interesować się światem showbiznesu.

Janusz Gajos czy Gustaw Holoubek nie funkcjonowali w masowej wyobraźni z taką intensywnością jak ci, którzy karmili publiczność prywatnością i sensacją.

Kiedy nastąpił moment przesuwania się „granicy”?

W pierwszych porannych programach telewizyjnych typu „Studio Rano” (prowadziłam ten program razem z Antonim Mielniczukiem), „Kawa czy herbata?”  gościli eksperci z przeróżnych dziedzin i bardzo często pojawiały się też gwiazdy. Istotne było nie to, co jedzą, jak się ubierają, co myślą na temat gotowanej obok w studio potrawy, tylko w jakim spektaklu lub filmie zagrały. W 2000 roku kiedy wystartowało „Pytanie na śniadanie”, zaczęły się pojawiać gwiazdy, które wypowiadały się na przeróżne tematy nie dotyczące sfery ich działań zawodowych. Zaczęli też odwiedzać programy młodzi, początkujący aktorzy serialowi, stając się tym samym częścią nowej przestrzeni publicznej.

Powodowało to „zacieśnianie relacji” pomiędzy widzem, a gwiazdami. I nikomu nie przeszkadzał brak dorobku artystycznego, wystarczała rozmowa np. o tym jak wyglądały święta rodzinne, co jadało sie w domu, jak wyglądała pierwsza randka czy pocałunek. Aktorzy z osiągnięciami nie mieli czasu ani też ochoty pojawiać się w takich programach. Debiutujące gwiazdy, nazywane celebrytami, były coraz częściej zapraszane do różnych programów aż zagościły na stałe w telewizji. Ważne stało się w jaki sposób gwiazda gotuje zupę pomidorową, jak wychowuje dzieci, albo z kim jest związana. Fascynujące było dla odbiorców to, jak ludzie „z ekranu” mają ułożone życie prywatne. Gwiazdy większego formatu pojawiały się niezwykle rzadko i najczęściej wybierały inne, niż śniadaniowe, programy. Dziś wygląda to już zupełnie inaczej.

Był to tez czas narodzin tabloidów. Rzeczywistość showbiznesu zmieniała się w zaskakującym tempie. O ile w telewizji była jeszcze pewna kontrola nad tym co się dzieje, jak np. w programie rozrywkowym „Bezludna wyspa” – robionym z wielką kulturą, klasą, a przede wszystkim z poszanowaniem prywatności bohaterów, o tyle w tabloidach panowała już wolna amerykanka. Wszystkie chwyty stały się dozwolone. Pamiętamy przecież jak zaczął powstawać „Fakt”. Tytuł ten diametralnie zmienił showbiznes w Polsce. Nasze życie stało się niesłychanie łakomym kąskiem. Wydawcy byli „żądni krwi”, chcieli zobaczyć jak gwiazdy upadają, zrobić im zdjęcie podczas zakupów bez makijażu, jak ktoś wychodzi pijany z knajpy, albo jak dłubie w nosie! Kolejnym zwrotem było pojawienie się Facebooka, a następnie Instagrama. Nagle pojawiły się zupełnie anonimowe osoby, które stały się sensacją portali społecznościowych i plotkarskich. Blogi internetowe zaczęły generować własnych idoli i własne gwiazdy. Ich autorzy stawali się bohaterami masowej wyobraźni znacznie większymi, niż osoby z tak zwanej „tradycyjnej rzeczywistości medialnej”. Świat znowu wywrócił się do góry nogami. Publiczność może teraz obserwować celebrytów przez 24h na dobę. Im więcej będzie fanów i ruchu na ich stronie, tym większa szansa na to, że dostaną kontrakt reklamowy, nie robiąc przy tym nic poza tym, że robią sobie zdjęcia. Proszę spojrzeć jakie są olbrzymie przepaści – pomiędzy gwiazdą Instagrama czy reality show, a np. Januszem Gajosem. To są kompletnie dwie różne rzeczywistości! A obie postaci docierają do masowego odbiorcy.

Świat showbiznesu bardzo się podzielił: na tych, którzy podpisali tak zwany „pakt z lajkiem” oraz na tych, dla których to nie musi być miarą sukcesu i osiągnięć.

Czy jest sposób na to, aby zbalansować te dwa światy?

Potrzebna jest świadomość tego, co się z tym wiąże i dystans do siebie. Kiedy założyłam portal dla kobiet onaonaona.com, chciałam dotrzeć do jak największej liczby kobiet, potrzebowałam reklamy i rozgłosu. Wówczas zgodziłam się opowiedzieć różne historie z życia prywatnego, o tym jak budowałam swoją siłę, o poczuciu własnej wartości i o powstaniu portalu. Robiłam to świadomie, wiedziałam, że będzie to świetny nośnik dla idei i przedsięwzięcia, które było dla mnie niezwykle ważne. Starałam się zatem pogodzić te dwa światy. Chociaż oczywiście na wiele publikacji wpływu nie miałam.

Jaki ma pani stosunek do popularności?

Dostałam cenne lekcje poruszania się w showbiznesie od moich rodziców, którzy zawsze powtarzali, że sława przemija z chwilą, kiedy gasną ostatnie brawa. Życie toczy się gdzie indziej. „Nie przywiązuj się do tego, że twoje nazwisko jest na plakacie, bo za chwilę zakleją je innym” – tak mówił mój tata. Nadmierne przywiązanie do myśli, że świat showbiznesu ma znaczenie, może zaprowadzić w niebezpieczną pułapkę. Idąc po czerwonym dywanie, wśród błysku fleszy, może ci się wydawać, że jesteś pępkiem świata i tak będzie zawsze. A tu się okazuje, że już za kilka miesięcy ktoś inny zajmuje twoje miejsce, a o tobie już nikt nie pamięta.

Znam wielu takich, którzy bardzo uwierzyli w siłę takiej popularności. Kiedy zabrakło braw, podziwu i świateł, popadli w alkoholizm, zaciągali długi i niszczyli rodzinę, a przede wszystkim samych siebie. Do showbiznesu trzeba mieć dystans, znać swoją cenę i robić swoje. Niezależnie od tego, czy piszą o tobie czy nie. Swoją pozycję trzeba budować na pracy, a nie na złudnej fali popularności. Z showbiznesem lepiej flirtować, niż zakochać się w nim, bo to zawsze miłość bez wzajemności.

Wspominała pani o swoim portalu onaonaona.com. W jaki sposób pani przedsięwzięcia wspierają kobiety?

Rozstając się w 2006 roku z Telewizją Polską miałam wówczas ponad 41 lat i usłyszałam, że jestem za stara. Pomyślałam, że jest to okrutne i niesprawiedliwe. Bardzo to wszystko przeżyłam. Doszłam do wniosku, że nikt nie ma prawa mówić mi, kiedy czas się dla mnie kończy, a kiedy zaczyna. I chociaż zabolało, to nie poddałam się. Chciałam coś zrobić z energią właściwą kobiecie 40-letniej. A skoro ja to usłyszałam, to na pewno inne też.

I tak powstał portal onaonaona.com. Pamiętam jak siedziałam przed komputerem i nagle pod drugiej stronie klawiatury zaczęły pisać do mnie kobiety. Dziękowały mi, pisały o tym, że trafiłam w dziesiątkę z pomysłem! Portal stał się rodzajem forum dla kobiet, które potrzebowały rozmowy. Z czasem zrodziła się inicjatywa pierwszego klubu „Ona”, który powstał w Puławach, a założyła go pani Wioletta (była nauczycielka, która stworzyła własny biznes). Napisała do mnie z pomysłem powstania klubu, który będzie inspirował kobiety moją ideą. Przyjechałam na otwarcie. Było ponad 150 osób, wszystko super zorganizowane! Poprowadziłam u nich na scenie wywiady z wybranymi kobietami. Miały niesamowite historie! Wcześniej, dzięki mojemu portalowi, otrzymałam nagrodę – „Różę Gali” za… debiut w mediach!

Po tylu latach doświadczeń w branży, pracy w telewizji… stanęłam na scenie Teatru Polskiego z nagrodą za medialny debiut! Obok Martyny Wojciechowskiej, Krystyny Jandy, w znakomitym towarzystwie. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że nie ma rzeczy niemożliwych, trzeba działać, choć inni mówią, że nie ma szans na powodzenie. Potem wpadłam na kolejny pomysł – festiwal dla kobiet „Teraz One”. W Łodzi pojawiło się na nim aż 5 tysięcy osób! Zaprosiłam znane i cenione osobowości, których obecność miała wnieść wiele dobrego i motywującego. Były warsztaty Doroty Wellman, Jolanty Kwaśniewskiej, Henryki Krzywonos, Kasi Cichopek, Katarzyny Skrzyneckiej, Doroty Zawadzkiej, Elżbiety Zapendowskiej, koncert Uli Dudziak, Gaby Kulki, Kayah i Olgi Bończyk… Wszystko zaowocowało nieprawdopodobną energią! Odzew był świetny. Wierzę, że kobietom bardzo potrzebne są takie wspierające działania. Solidarność kobiet mająca korzenie w ruchu feministycznym ma ogromne znaczenie i wielką siłę. Historia nas nauczyła, że w kluczowych momentach kobiety potrafią być razem i walczyć o prawo do swojego głosu.

Jakie wnioski wyciągnęła pani z tych działań wspierających kobiety?

Po pierwsze – trzeba wziąć sprawy w swoje ręce, walczyć o siebie i swoje marzenia. Nie wolno odpuszczać i cały czas trzeba mieć gotowość do zmian, nauki nowych rzeczy.

Kiedy brakowało mi prowadzenia programów, to stworzyłam własną tv ONA I zaistniałam w Internecie. Wymyśliłam nagrody dla kobiet pt. „Trzy razy Ona”. Potem dostałam propozycję współpracy z magazynem „Skarb”, który stał się dla mnie kolejnym wyzwaniem. Zaczynałam pracę jako naczelna od wydań w nakładzie 200 tys. egzemplarzy, a skończyłam na poziomie miliona ośmiuset tysięcy! To wielki sukces. Po przekazaniu portalu wydawnictwu RASP przyszedł czas na zarządzanie telewizją. Przyjęłam propozycję Discovery i zostałam dyrektorem rozwoju TLC – telewizji dedykowanej kobietom. Cały czas chcąc realizować marzenia musiałam się uczyć, poznawać nową rzeczywistość i mierzyć się z nieznanym.

Wierzę, że to właśnie dzięki mojemu portalowi, od którego zaczęło się wszytko od nowa, zamieniłam pozorną porażkę w sukces. Poprzez ciężką pracę, nauczyłam się mówić otwarcie o swoich marzeniach zawodowych i nie bać się trudnych decyzji.

Sukces. Co dla pani oznacza to słowo?

Po 28 latach pracy w mediach, uważam, że sukcesem jest to… że jestem w branży, pracuję i cały czas się rozwijam! Za sukces zawodowy uważam to, że jest się na rynku pracy niezależnie od różnych zakrętów, wiatru w oczy i drogi pod górę. Za sukces prywatny natomiast uważam ludzi, do których zawsze można wracać, którzy Cię akceptują taką jaką jesteś i zawsze czekają.

Pani Agato, oprócz swojej działalności zawodowej, aktywnie angażuje się pani w różnego rodzaju akcje społeczne, charytatywne. Na początku były to finały WOŚP.

Jurek Owsiak zaraził ludzi swoją energią i pasją! Miałam ogromną przyjemność, że mogłam go poznać i uczestniczyć w WOŚP od samego początku. To on nauczył mnie, że w pomaganiu najważniejszy jest profesjonalizm. Wiele można zrobić dzięki porywom serca, bo na tym właśnie opiera się WOŚP – by wszystkich zjednoczyć na ten jeden dzień, ale reszta działalności to kwestia dobrej organizacji.

Warto wiedzieć, że to, co jest sercem „Orkiestry”, czyli praca wolontariuszy, nie dzieje się tylko w jeden dzień finału, to długi proces. Jurek, można powiedzieć, „deleguje” swoją energię – przez cały rok! Nauczyłam się, że wszystko co dzieje się w związku z działalnością charytatywną, wymaga profesjonalizmu. Każdemu trzeba podziękować, zorganizować strategię, np. zaprojektować puszki, identyfikatory, serduszka, itp. To jest ogrom pracy! Wszyscy, którzy pracują przy całej akcji, muszą czuć się wyróżnieni, trzeba dać im poczucie, że biorą udział w czymś naprawdę ważnym, wyjątkowym, i że warto. Od środka ta praca wygląda zupełnie inaczej, niż ludzie oceniający widzą to z zewnątrz.

Drugą obok WOŚP akcją charytatywną, która zmieniła moje życie był cykl koncertów w TVP2 „I ty możesz zostać Świętym Mikołajem”. Dochód z nich był przeznaczony dla dzieci z domów dziecka. Nie tylko współorganizowałam i prowadziłam koncerty, ale przede nagrywałam jeździłam po całej Polsce i nagrywałam materiały z domów dziecka. Tak się zdarzyło, że po jednym z nich pojawiły się w moim życiu dwie dziewczynki, które potem zagościły w naszym domu na dłużej. Nie planowałam tego, nie był to mój cel, po prostu tak się złożyło.

W swojej karierze od początku angażowałam się w różne akcje charytatywne i nadal to robię. Muszę jednak mieć pewność, że inicjatywa jest transparentna, i że cała pomoc zostanie dobrze spożytkowana, bez oszukiwania i przekrętów.

Pani Agato, jest pani bardzo zaangażowana w liczne zajęcia. Co panią motywuje do robienia jeszcze więcej?

Po prostu fascynuje mnie życie i wszystkie jego aspekty, jestem ciekawa drugiego człowieka, lubię słuchać ludzi, pomagać im. Ciągle wynajduję sobie coś do działania. I wcale nie uważam, żeby to było aż tak wiele! Nigdy też nie lubiłam monotonii. Kiedy studiowałam, to jednocześnie byłam modelką, wychowywałam dzieci, udzielałam korepetycji, robiłam mnóstwo rzeczy. Wiedziałam, że taka wielozadaniowość bardzo rozwija. Lubię dużo pracować i nie zawsze koniecznie za pieniądze. Czasami porywa mnie sama idea i wiem, że warto się dla niej poświęcić.

Jakie jest pani największe marzenie?

Mam ich wiele, ale takim największym jest… dobre zdrowie. To jest dla mnie najważniejsze. Jeśli czymkolwiek się trapię, to właśnie tym, że człowieka dopadają choroby, na które nie ma wpływu. Jeśli jest zdrowie – jest wszystko.

Rozmawiała: Agnieszka Słodyczka
fot. prywatne archiwum Agaty Młynarskiej

am_01
am_01

Dodaj komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.