sthur
Fot. PressFactory
Aneta Zadroga
15/11/2014

Jerzy Stuhr: Widzowie na moich warunkach

W każdym z filmów pokazuje część siebie – tę część, która musi się z czymś na danym etapie życia uporać. Poczucie humoru ratuje mu życie, a pogoda ducha sprawia, że rzeczywistość pokazana w jego twórczości staje się dla widza czymś fascynującym – Jerzy Stuhr o prostym kinie i autoprowokacji za kamerą

Jakie filmy zwracają pana uwagę?
Jerzy Stuhr:
Proste. Takie, gdzie zwykły człowiek postawiony jest w okolicznościach, które go przerastają. Chcę obserwować na ekranie jego mękę przez te przypadki, z którymi nikt nie dałby sobie od razu rady. Właśnie takie filmy mnie interesują, gdzie bohaterowie postawieni są w sytuacjach rodem z greckiej tragedii. Przykłady? Weźmy choćby „Dekalog”, w którym prości ludzie znajdują się w takich sytuacjach, których nawet wiara, przykazania boże nie są w stanie rozwiązać.

A nie jest tak, że widzowie, żeby pójść do kina, muszą mieć zagwarantowane to, żeby na ekranie dużo się działo? Że na tę prostotę nie ma dziś miejsca. Że dziś liczy się to, żeby były efekty specjalne, żeby była zabawa, żeby było widowisko.
Pewnie tak. Ale takie filmy nie bardzo mnie interesują. Trochę znam, że tak powiem, warsztat filmowy i wiem, jak te efekty się osiąga, jak je można wywołać i dlatego mnie to właśnie razi. W rankingu filmowców efekty komputerowe osłabiają wartość filmu. Dlatego staram się tego unikać, komputera w filmie używam, kiedy już naprawdę muszę, kiedy natura nie jest w stanie mi pomóc (śmiech).

Używa pan za to prowokacji i się do tego przyznaje…
Czasem impuls do nakręcenia filmu rzeczywiście jest prowokacyjny, czasami przychodzi myśl: „O, ja im teraz pokażę, ja ich tu teraz zbulwersuję!”, ale później przychodzi inne myślenie, wynikające z tej właśnie prowokacji: „No dobrze, pokażę im, ale jak zrobić, żeby ten film dawał też widzowi nadzieję. Żeby nie wyszedł on z kina w stanie frustracji.” Nawet, jeśli zaczyna się od tego, że coś mnie złości, coś mnie gnębi, to jest tylko punkt wyjścia. A czasami można popatrzeć na film z innej strony: „Co mnie drażni we mnie?”. To swego rodzaju chęć uwolnienia się od pewnego ciężaru. Robiłem takie eksperymenty w moich filmach.

Po co?
Bo nie umiałem o pewnych rzeczach porozmawiać z najbliższymi. I wtedy ta autoprowokacja mi trochę pomagała. Było mi lżej. Są pewne blokady w człowieku, które sprawiają, że nagle nie umiesz znaleźć języka, żeby porozumieć się dobrze ze swoimi najbliższymi.

Którym filmem dokonał pan takiej autoprowokacji?
Właściwie każdym. Na przykład „Spis cudzołożnic”. To było uwolnienie się od tematu męskiego i obywatelskiego przemijania. To był rok 84, miałem wtedy 40 lat, czyli taki wiek, kiedy mężczyzna zdaje sobie sprawę, że nie będzie już młodzieńcem i czasami bardzo dramatycznie to przeżywa. Więc z tego uwalniałem się trochę za pomocą tego filmu. Ale nie tylko. To było też przemijanie systemu, wspomnień.
„Historie miłosne” to z kolei perypetie miłosne mężczyzny. Bo mężczyzna z miłością ma tak, że raz się odważy, raz się nie odważy, czasami obejmie, czasami nie i to mnie zaczęło interesować, kiedy ja sam stchórzyłem, a kiedy miałem odwagę wziąć odpowiedzialność za uczucie. Raz mi się udawało, a raz nie. Dlatego w tym filmie dwóch bohaterów podejmuje ten temat, a dwóch tchórzy, bo tak mi się wymyśliło, że to będzie taka mozaika filmowa o perypetiach męskich uczuć.
Potem był film o upadkach męskich, ludzkich, o braku odwagi. Męczył mnie przez lata temat tolerancji. I pomyślałem sobie, że muszę to z siebie jakoś wyrzucić, ale brakowało mi tematu. Wówczas mój przyjaciel, Krzysztof Kieślowski, niejako zza grobu przyszedł mi z pomocą i tak powstała nowelka „Duże zwierzę”. O wielbłądzie, który w pewnym miasteczku budzi zdziwienie, ze zdziwienia rodzi się niezrozumienie, a z niezrozumienia – agresja, i… wielbłąd znika.
Przez długie lata miałem też kłopot z ojcostwem, poczucie, że nie poświęcam dzieciom tyle, ile wymaga edukacja, przebywanie z nimi. I tak powstała „Pogoda na jutro” – film o dzieciach. Dalej? Miałem też problem z lustracją. Jako, że przez długie lata prowadziłem szkołę teatralną i dopadła mnie ta właśnie lustracja. Nikt nie wyobraża sobie, jakim ciężarem było dla mnie, kiedy musiałem otworzyć te oświadczenia. Z tego ciężaru powstał „Korowód”.

*Materiał był możliwy do zrealizowania dzięki spotkaniu z Jerzym Stuhrem prowadzonemu przez Tomasza Raczka, a także przy pomocy i wsparciu Biura Prasowego Festiwalu Kina Niezależnego OFF Plus Camera w Krakowie.

Cały materiał jest do przeczytania w EksMagazynie nr 24

sthur
sthur

Dodaj komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.