afryka_ikona2
Redakcja
18/12/2014

Na walizkach: W drodze na dach Afryki, cz. II

Praca w Afryce daje fantastyczną możliwość poznania nowych miejsc, ludzi i kultur. Dlatego właśnie zdecydowałam się zdobyć Kilimandżaro. W Boże Narodzenie. Przedstawiamy drugą część relacji z wyprawy do Afryki autorstwa Justyny Szczurek

Dzień trzeci: Moja Wigilia w drodze na dach Afryki
Kolejny poranek, przepiękny wschód słońca. Pomimo kolejnej kiepskiej nocy, jestem szczęśliwa. Jest 24 grudnia 2013, Wigilia. Tego dnia wszystkie moje myśli wędrują do Polski. Myślę o mamie, która pewnie krząta się od rana po kuchni. O tacie, który dzielnie jej przeszkadza. Wiem, że tęsknią za mną, ale są zadowoleni, że ich szalona córka spełnia swoje marzenia. Dzisiaj w planach mamy dotarcie do punktu zwanego – Lava Tower (4600 m.n.p.m.). Musimy tam trochę pozostać, by nie nabawić się choroby wysokościowej. Z reguły pierwszymi objawami są ból głowy, nudności, wymioty. Często także osłabienie, brak apetytu, zawroty głowy, problemy z zaśnięciem. Aklimatyzacja przebiega fantastycznie, nie mogę na nic narzekać. Ból głowy, problemy żołądkowe, osłabienie… nic z tych rzeczy. Trzeci dzień, a energia mnie rozpiera! Przewodnik tylko strofuje, bym tak nie pędziła. W koło powtarza „Justyna pole, pole…” co znaczy „powoli, powoli…”. Nie ma się co śpieszyć, góry to nie wyścigi. Ale ja czuję wiatr w moich skrzydłach. Szczyt jest już tak niedaleko! Czyż nie marzyłam o tym przez ostatnie 5 miesięcy? Po przerwie lunchowej i aklimatyzacji schodzimy z powrotem na wysokość 3,950 m. Trzeci obóz rozbijamy w dolinie – Baranco hut (3950 m.n.p.m.), na styku dwóch szlaków. Wszędzie pełno namiotów. Wszędzie słychać radosne głosy, podekscytowanie. Czerwone czapki Mikołajów i dźwięk kolęd uświadamiają mi, że nie ważne gdzie, w jakich warunkach, magia świąt udziela się wszystkim. Kolacja przygotowana przez mojego kucharza w niczym nie przypomina tradycyjnej polskiej Wigilii. Ale nawet świeżo obrane mango dzisiaj smakuje inaczej. Przed snem postanowiłam poczytać. Przy świetle czołówki przenoszę się do upalnego Egiptu. W końcu znalazłam sposób jak przespać spokojnie całą noc. Zmęczenie wędrówką i dobra lektura wystarczyły, by w końcu zapaść w głęboki sen. Ta noc była równie ciepła, wygodna i spokojna, jak każda inna w moim łóżku.

Dzień czwarty: Coraz bliżej celu
Poranna toaleta, gorąca herbata, śniadanie i składanie obozu. Zwyczajny poranek w drodze na Kilimandżaro. Humory nam dopisują. Ruszamy dalej! Po 10 minutach wędrówki coś mi nie pasuje. Jesteśmy w dolinie, otaczają nas ściany. Gdzie jest droga? Nie, to nie możliwe. Czyżby ta ściana, po której zaczynają się wspinać nasi porterzy to była ścieżka? Tak, to właśnie będzie wyzwanie na kolejne półtorej godziny. Pionowa ściana, wąska ścieżka, wielkie głazy i stroma przepaść. Uważnie stawiam kolejne kroki, dłoń przewodnika jest bardzo pomocna. Tylko nie patrz w dół! Jeszcze tylko chwila, a za tym zakrętem na pewno jest szczyt tej ściany, jeszcze tylko parę kroków. Jest, udało się! Rozciągający się widok zapiera dech w piersiach i rekompensuje trud. Muszę usiąść. Czas na kilka zdjęć. Majestatyczne, gęste chmury depczą nam po piętach. Zaczynają zasłaniać całą dolinę, za chwilę nas dogonią. To znak, że czas ruszać w górę. Wszyscy się zbierają. Droga w dół nie jest już tak męcząca. Oddech wraca do normy. Krajobraz przypomina kamienną pustynię. Tylko gdzieniegdzie jakaś roślina, mały strumyk. Wyprzedzamy kolejną grupę. Na pewno spotkamy się w kolejnym obozie, ale nie ma to dla mnie w tej chwili żadnego znaczenia. Mam swoje tempo i wędrówka nie sprawia mi żadnego problemu. Przewodnik informuje, że kolejny obóz Karanga Valley (4100 m.n.p.m.) mieści się po drugiej stronie bardzo głębokiej doliny. Dzień czwarty zaczął się od wspinaczki na strome wzgórze i wygląda na to, że tak samo go zakończymy. To tylko godzina drogi, nie może być tak ciężko. Docieram do obozu porządnie zmęczona. Jeszcze tylko rejestracja w punkcie kontrolnym i mogę odpocząć. Każdy punkt obozowy ma swój mały namiot lub drewniany budynek, w którym należy się wpisać do księgi. Dzięki temu władze parku mają informację o każdym, kto rozpoczął wędrówkę. Kolacja i książka po raz kolejny pozwalają przespać spokojnie noc. Jutro wielki dzień.

Dzień piąty: Dzień wielki!
Wstaję o poranku bardzo podekscytowana. Dziś dotrzemy do ostatniego obozu. W nocy wyruszymy na szczyt. Droga do tego obozu jest krótka i przyjemna. Po trzech godzinach docieramy na miejsce – Barafu Camp (4600 m.n.p.m.). Teraz najważniejszy jest odpoczynek. Ale jak tu siedzieć spokojnie, kiedy wiem, że szczyt jest tak niedaleko. Na wyciągniecie ręki. Jesteśmy już bardzo wysoko, chmury otaczają nas z każdej strony. Wybieram osłonecznione kamienie, siadam, zamykam oczy i odpływam. Po kolacji przewodnik wygania mnie do namiotu, czas na sen, ponieważ o północy wyruszamy. O dziwo zapadam w spokojny sen.

Tekst i zdjęcia: Justyna Szczurek

Dalszy ciąg relacji już wkrótce!

***

Justyna Szczurek - rodowita Krakowianka, włóczykij, który jest ciągle w biegu i planuje kolejne wyprawy.  Nie wyobraża sobie życia bez walizki, dobrej książki, aparatu, pisania i jedzenia. Nieustannie fotografuje otaczający ją świat i  przelewa na papier wszystko to, czego doświadcza podczas podróży. Instynkt podróżnika ponownie zaprowadził ją na inny koniec globu, tym razem do Meksyku, gdzie mieszka i pracuje. Co ją do tego pchnęło – ciekawość, miłość do TACOS i Mariachi czy może praca? Ciągle szuka odpowiedzi.  Jaki jest jej przepis na życie? Szczypta szaleństwa, intuicja, upór godny największego osła, wielki uśmiech i pozytywne myśli – tylko tyle i aż tyle.

afryka_ikona2
afryka_ikona2

Dodaj komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.